Mał­żon­ka pu­cha­czo­wa, męża swe­go god­na,
A więc płod­na,
Uro­dzi­ła sześć so­wiąt, pu­chacz­ków też nie­co;
Zra­zu sła­be, da­lej lecą.
Raz, gdy na zwy­kłe igrzy­ska
Po­nad pu­ste sta­no­wi­ska
Na­bu­jaw­szy się do sytu,
Wró­ci­ły do swe­go bytu,
To jest w dziu­rę przy ko­mi­nie.
Pani mat­ka, w cór­ce, sy­nie,
Wnu­kach, wnucz­kach spo­waż­nio­na,
Przyj­mu­jąc do swe­go łona,
Jak ot za­wsze pa­nie mat­ki,
Rze­kła: „Cóż tam, moje dziat­ki?
Cóż tam sły­chać?”
A wiec wzdy­chać:
„Za na­szych cza­sów wszyst­ko coś szło spo­rzej,
Te­raz raz w rok co­raz go­rzej”.
W tej tak we­lkiej to­skli­wo­ści
Naj­młod­sze pu­cha­cząt­ko, fa­wo­ryt jej­mo­ści,
Ozwa­ło się: „Ja­ke­śmy tyl­ko wy­le­cie­li,
Wszyst­kie pta­ki za­nie­mie­li,
W kąty każ­dy jął się ci­snąć,
Żaden nie śmiał ani pi­snąć:
My tyl­ko same bu­ja­ły:
Cóż tam w krzacz­kach pta­szek mały,
Co go to zo­wią sło­wi­kiem,
Od­zy­wał się smut­nym krzy­kiem.
Ale i ten nie śiał mru­czyć,
Sko­ro my za­czę­ły hu­czyć”.
Po ser­cu, jak to mó­wią, mat­kę po­gła­ska­ło,
Że tak pięk­nie uda­ło;
Naj­bar­dziej, iż piesz­czo­szek tak dziel­nie wy­mow­ny.
My­śląc jed­nak, iż trze­ba dać ob­rok du­chow­ny,
Rze­kła: „Choć wasz głos pięk­ny, cho­ciaż lot tak spo­ry,
Uczcie się miłe dziat­ki i z jego po­ko­ry.
Do­brze to jest, iż cu­dzą ułom­ność prze­ba­cem:
Ne każ­de­mu dał Pan Bóg ro­dzić się pu­cha­cem”.

image_pdfWYDRUKUJ WIERSZ